Anger of Dragon |
Wysłany: Pon 18:09, 18 Gru 2006 Temat postu: Gniew Smoka roz. 2 "Wołanie o pomoc" |
|
ROZ. II ,,WOŁANIE O POMOC"
„Każdy ma swoje problemy
Tak samo elfy, jak i ludzie
I przez wieki nikt tego nie zmieni
Trwamy tak tylko w świecie złudzeń...”
Było to trzy dni po wiosennym przesileniu, w roku Ghadhad, czyli dwadzieścia lat temu, jak można bezproblemowo zauważyć tuż przed Wielką Wojną. Dzień był piękny i zapowiadał się wspaniale, mimo to wyczuwaliśmy, że coś będzie nie tak.
Z kierunku Khartsi ze wszystkich stron zmierzały do naszego lasu różne zwierzęta. Wiadomym było, że Lasy Gsatwa były jednymi z bezpieczniejszych miejsc dla dzikich zwierząt. Jednak zdziwiła nas wieść o tym że stworzenia przybyły z puszczy Trasad, która leżała w pobliżu naszej stolicy Erterlii. Z całą pewnością nie pamiętacie świetności naszej wspaniałej stolicy, ale to jest możliwe, ponieważ nie było was jeszcze na tym świecie.- Eterwim zwróciła się do słuchających nastolatków. Wiedziała bowiem, że jej słuchacze mają zaledwie po kilkanaście lat i narodzili się dopiero pod koniec Wielkiej Wojny, a w tej chwili opowiadała o jej początku.
-Nic od tych zwierząt nie można było się dowiedzieć. Jedno było pewne, coś wystraszyło te stworzenia. Jak na wiosnę było dość chłodno, wiedzieliśmy, że coś się szykuje. Powiększyliśmy straże i przygotowaliśmy wszystko do wymarszu, jakby trzeba było gdzieś iść. Wysłaliśmy piątkę zwiadowców do naszej stolicy. Co prawda Erterlia zamieszkana jest przez Złote Elfy, a większość klanów elfów nie żyje ze sobą w zgodzie, ale Goltez utrzymywały pokój ze wszelkimi ich rodzajami. One jako jedyne po Wielkim Podziale dążyły do ponownego połączenia elfów. Uważały, że jesteśmy jedną rasą i podział na klany jest po prostu nie potrzebny. Khi'llam chcąc przyjaźni i jedności z elfami wszystkich ras wysyłał im i nam, dość często wspaniałą broń z ich kruszcu Eurtralu, który tylko oni potrafili uzyskiwać w tajemniczy i nieznany nikomu sposób. Mieliśmy dziwne przeczucie, które Leśnych Elfów prawie nigdy nie myli.
Możliwe, że Khi’llam zjednoczyłby nas już dawno jednak, elfy nie bardzo ufają Smokom, a Goltez mieli sojusz z tymi potężnymi istotami. To nas zniechęcało do ostatecznego połączenia, lecz jak to się później okaże z tej opowieści dzięki wspaniałemu, Złotemu Królowi, my elfy z K’mwair podpiszemy wieczysty sojusz, który przerwie nasze wojny. Jednak te dni zamiast być dla nas wspaniałe okażą się czasem okropnych rzezi. Od tamtej pory my i Smoki będziemy w pewnym sensie przyjaciółmi.
Należałam więc do klanu Lethear i byłam jednym z głównych dowódców naszych łuczników. Wraz z moimi elfami, pełniliśmy w dwa dni później patrol. Znaleźliśmy niepokojące ślady, które z całą pewnością należały do zbrojnych ludzi. Wśród nich leżały płytkie ślady elfów, ale z całą pewnością nie leśnych, ponieważ te stawiają bardzo lekkie kroki, ledwo widoczne dla najlepszych myśliwych.
To nas zainteresowało ponieważ rzadko się zdarzało, aby ludzie i to jeszcze w towarzystwie elfów wchodzili bez uprzedniego nas powiadomienia na nasz teren, który obejmował cały Las Gsatwa wraz z Jeziorem Dawnego Sojuszu, pod którym to niegdyś ludzie z E’ntheir podpisali z nami pokój i oddali nam cały ten teren w posiadanie. Wtedy nie mieliśmy jeszcze pojęcia, że to ma coś wspólnego z emigracją zwierząt.
Odczytaliśmy ślady i poszliśmy w kierunku, w który prowadziły. Dopiero po kilku fearach zrozumieliśmy, że te zwierzęta uciekają przed tymi ludźmi i elfami, ale nie do końca nam to pasowało. Na drodze leżało wiele zakrwawionych zwłok różnych zwierząt. Elfy Światła nigdy by nie zabiły niewinnych stworzeń, , ani nie pozwoliły by na to nikomu, w innym celu niż chęć przetrwania, a Mastrachowie nigdy nie zapuszczali się tak bardzo w głąb Smoczych Krain. A tam widoczne było, że te stworzenia zabite bez najmniejszego powodu. Poczułam wściekłość względem nieznanych nam jeszcze przybyszów. Przyspieszyliśmy kroku, aby szybciej spotkać się z tymi wędrowcami.
W trzy godziny później deptaliśmy już im po piętach. Nim jeszcze się do nich zbliżyliśmy na taką odległość by móc ich zobaczyć, po ich sposobie mówienia zrozumieliśmy, że to Werterowie. Wtedy jeszcze bardziej się zaniepokoiłam. Spostrzegłam jedną A’kharę, którą przywołałam w jej starej mowie. Poleciłam by bezzwłocznie powiadomiła o intruzach naszego kal’e Werliha. Sama zaś, wraz z moimi przyjaciółmi zbliżyłam się znacznie. – Wierzcie lub nie, ale my Leśne Elfy jeśli chcemy, potrafimy się poruszać tak cicho, że nawet najczujniejsze wśród dzikich zwierząt nas nie usłyszy, nasze zielone płaszcze szyte z liści Adrath są prawie nie widoczne, kiedy wokół otacza nas przyroda, a że byliśmy w lesie wśród drzew to nie było mowy by nas zobaczono. Liście Adrath do tego dają nam elfom bezwonność, nawet psy myśliwskie nie wyczują nas, gdybyśmy stali metr od nich.
W końcu, gdy udało nam się zbliżyć do nieznajomych zrozumieliśmy wszystko. Była to grupa około trzydziestu rycerzy Werterów z którymi już wtedy nie za bardzo się lubiliśmy. Prowadzili ze sobą pięciu Goltez skutych razem łańcuchami. Od tego momentu było wszystko jasne. A przynajmniej wszystkiego się domyślaliśmy. Dzisiaj trudno powiedzieć. – W tym momencie Ołin i Agnies trochę się zdziwili.
-Wydarzenia z przed dwudziestu lat opowiada jakby to wszystko działo się jakieś trzy dni temu, a przeprasza nas za to że nie pamięta o czym wtedy myślała. – Tak, a przynajmniej podobnie oboje sobie pomyśleli. Ale Eterwim nieraz miała jeszcze ich zaskoczyć podczas tego opowiadania.
-Nie wiedzieliśmy co zrobić. Wkrótce Werterowie mieli dojść do granic naszego lasu, wtedy znaleźliby się na otwartym terenie, a Leśne Elfy nienawidzą otwartej walki. Zaś nim dostalibyśmy wsparcie z całą pewnością wróg – tak już pewni byliśmy, że Werterowie od tamtej pory będą naszym odwiecznym wrogiem, lecz nim skończę tę opowieść przekonacie się, że nasza nienawiść znacznie wzrosła przez bardzo krótki czas. – Przerażała nas ich przewaga liczebna, ale gdyby dobrze pomyśleć – my znaliśmy te okolice jak własną kieszeń. Bez problemu mogliśmy wybić ich po trochu. Jednak było jedno „ale” , a mianowicie: - „Czy przerażeni ludzie nie zabiliby Goltez?”
Nie było rady, musieliśmy działać szybko jeszcze dwadzieścia fearów i doszliby do skraju Lasu Gsatwa. Postanowiliśmy dać znak Złotym Elfom, żeby zaczęli uciekać jak się wszystko zacznie. Bo mimo, że Goltezi nie są tak spostrzegawczy jak ich kuzyni z lasów, to jednak coś im pozostało z dawnych lat i już od dłuższej chwili wiedzieli co się dzieje wokół nich. Jednak nie mogli dokładnie wszystkiego wiedzieć, ponieważ ich zmysły po tylu latach życia w wygodnym mieście Erterlia zagasły znacznie. Myślałam jak ich poinformować o planie który wyglądał tak: Kiedy świsną pierwsze strzały mieli uciekać w naszą stronę. My mieliśmy wyprzedzić ich trochę i wejść na drzewa skąd miał być ostrzał na wroga. – oczywiście mało oryginalne, ale za to miało się okazać bardzo skuteczne. W końcu wróciła A’khara z wiadomościami od kal’e. A brzmiała ona tak: - „Już wysyłamy posiłki, a ty Eterwim, Urodzona z Łukiem, rób co uważasz za stosowne.” – Werlih liczył się z moim zdaniem i uważał, że jestem dobrym dowódcą zwłaszcza jeżeli chodzi o sprawy wojenne, mimo że brałam udział tylko w jednej bitwie z Goblinami o Czerwone Wzgórza. Ale już wtedy okazałam się dobrą wojowniczką i dowódcą. Wtedy Gobliny również były znacznie liczniejsze, lecz nie należy porównywać ludzi do Goblinów. Co prawda śmiertelne narzędzia zbrodni wymyślane przez te podziemne stworzenia są bardziej niebezpieczne od broni ludzi jednak ci potrafią władać magią i do tego są silniejsi.
Postanowiłam wykorzystać A’kharę do przekazania wiadomości Goltezom. Wyjaśniłam jej plan i kazałam, aby szepnęła to do każdego Złotego Elfa po kolei. Nasz przyjaciel wykonał zadanie perfekcyjnie. Żaden strażnik się nie zorientował, że coś nie gra. Oczywiście widzieli A’kharę, ale wśród ludzi panuje przekonanie, że te czarne ptaki zwiastują śmierć, a że siadała ona po kolei na ramieniu każdego z Goltez to myśli ich były dalekie od prawdy. Ucieszeni z udanej przynajmniej jednej części planu wyprzedziliśmy trochę Werterów i weszliśmy na drzewa, każdy osobne.
Czekaliśmy dość długo, a przynajmniej tak nam się wydawało. Chwila przedłużała się znacznie. W końcu zbliżyli się na tyle, byśmy mogli mieć ich w swoim zasięgu. Każdy z moich elfów, w tym i ja, wycelował w jednego z ludzi. Jednak wszyscy czekali na mój sygnał. Ja jako dowódca musiałam wystrzelić jako pierwsza, dopiero po mnie mogli wykonać strzał moi podwładni. Werterowie nic nie podejrzewając zbliżali się w nasze sidła. Żaden z elfów wraz ze mną nie bał się przewagi liczebnej wroga. Oczywiście celowaliśmy prosto w głowy tych rycerzy którzy posiadali broń zasięgową (czyli łuki i kusze), Utrudnieniem było to, że na trzydziestu wojowników tylko sześciu takiej nie posiadało. Więc kazałam objąć na cel tych wojowników znajdujących się najbliżej skutych łańcuchami Goltez.
W końcu po przedłużającej się chwili Werterowie znaleźli się zaledwie kilka kroków od naszych drzew. Świsnęła moja strzała, a zaledwie ułamek sekundy później również i moich elfów. Pięciu rycerzy oberwało prosto w głowy ich kiepskie hełmy nic nie pomogły na nasze strzały. Prawie jednocześnie padło pięć trupów. Goltez zamiast uciekać wymówili jakieś zaklęcia i tym samym pozbyli się łańcuchów, błyskawicznie upadli na ziemię i chwycili miecze leżących trupów. To wszystko stało się tak szybko, że ludzie nie spostrzegli skąd padły strzały. Zaś zajęci daremnym wypatrywaniem nas w drzewach nie zauważyli że Złote Elfy się oswobodziły. Te były wściekłe i z ogniem w oczach ruszyły na ludzi. Wraz z kolejną serią strzał padło więc dziesięciu Werterów, ciosy Goltez były mistrzowskie, musieli już w niejednej wojnie brać udział. Dopiero wtedy wszystko zaczęło się psuć. W naszym kierunku poszło pięć strzał, mimo że były na oślep, jeden z naszych oberwał. Ghalzden, mój przyjaciel a zarazem jeden z najlepszych wojowników z naszego klanu poległ. Byliśmy wścieli wypuściliśmy kolejne pociski i zaraz potem zeskoczyliśmy z drzew, aby pomścić śmierć przyjaciela. Nim dotknęliśmy stopami ziemi mieliśmy już w rękach nasze miecze, które poszły w ruch. Zanim padł ostatni z Werterów został zraniony kolejny Leśny Elf.
- Dzięki wam Łucznicy Lethear. – Inne elfy tak nas właśnie nazywały, nikt nie posługiwał się łukami lepiej niż my następcy Ethiry, naszej bogini. – Nie wiecie nawet jaką przysługę zrobiliście wszystkim Złotym Elfom.- Mówił najwyższy i najpiękniejszy z ocalonych przed chwilą elfów. Każdy z nich ubrany był w piękne szaty ze złotej nici. Ich włosy miały nadzwyczajny, niejednolity kolor, niespotykany wśród ludzi. Za każdym razem gdy na ich głowę padało światło włosy rozbłyskały im złotą, świecącą barwą. Goltez byli najpiękniejszymi i najbardziej dostojnymi spośród elfów. Ich uszy były bardziej odstające i spiczaste od naszych. Ich głos brzmiał bardziej dźwięcznie od naszych. Gdy coś mówili brzmiało to prawie jak śpiew( oczywiście ludzki, bo do śpiewu elfów nie można nic porównać).
-Im podziękujcie. – Odpowiedziałam trochę sarkastycznie, wskazując poległego Ghalzdena, którego kazałam położyć koło nas, oraz na Ferlthinę, która miała ranę od miecza trochę poniżej piersi. Goltez wziął to do siebie poważnie. Podszedł do nieżyjącego Leśnego Elfa, pochylił się nad nim, poczym ucałował w czoło szepcząc coś w swoim odłamie elfiej mowy. Następnie podszedł do krwawiącej, choć żyjącej jeszcze elfki i przyłożywszy rękę do jej rany wymówił jakieś zaklęcie, tak cicho, że nawet ja nie usłyszałam tych słów. Zobaczyłam, że z dłoni elfa odchodzi światło. Czar był dla niego wysiłkiem, pewnym już było, że jest to zaklęcie leczące, a te są naprawdę trudne i energochłonne. Do tego Złoty Elf był wyczerpany podróżą, wiadomym też było, że Werterowie nie traktują zbyt dobrze swoich więźniów.
W końcu po dłuższej chwili milczenia Goltez odjął rękę. Podbiegłam do Ferlthiny i uklękłam koło niej. W miejscu rany ubranie było dziurawe, a skóra zakrwawiona, ale nic więcej.
-Jak się czujesz? – zapytałam, ponieważ jako Elfy Lethear nie używaliśmy takiej magii( my stosowaliśmy zaledwie kilka sztuczek), więc nie bardzo wierzyliśmy w jej skuteczność.
-Jestem wyczerpana, ale ból prawie całkowicie zniknął. – Stwierdziła trochę niepewnie. Nie wyobrażacie sobie nawet jaka wtedy byłam szczęśliwa i mimo, że do tej pory moje zdanie na temat Goltez nie było zbyt dobre, to teraz czułam dla nich szacunek.
-Mam! – krzyknął jeden ze Złotych Elfów, który przeszukiwał pobojowisko, poczym podbiegł do elfa, który jeszcze przed chwilą leczył elfkę. Podał mu wspaniały łuk. -Był to Selegar, którego jeszcze przed chwilą trzymałeś w rękach. – Eterwim zwróciła się do Ołina z uśmiechem. Cały czas uważała żeby nikt nie podsłuchał opowieść. Jak się później dowiecie ryzykowała wiele, jednak czuła, że musi podzielić się z młodzieńcem tą historią. – Byłam już pewna, że ten elf jest dowódcą podobnie jak ja.
-Całe szczęście, Werterowie nie wyobrażali nawet sobie jak blisko swego celu byli, bowiem napewno chodziło im o nasz skarb. – Powiedział do mnie, lecz mówiąc „nasz” ,z całą pewnością miał na myśli bogactwo Złotych Elfów. – Zwą mnie Drelhu, jestem tak zwanym klucznikiem, ale o tym później. Teraz Eterwim, Urodzona z Łukiem, prowadź mnie do Werliha, twego kal’e. -Zdziwiłam się bardzo, nigdy w życiu nie widziałam tego Golteza na oczy, a on znał moje imię. Jednak widząc, że to jest dla niego bardzo ważne, nie zadawałam pytań tylko zaprowadziłam go do naszego leśnego miasta.
Letram- tak nazywało się nasze miasto. – Było dość duże, było w nim około siedmiuset różnych budowli, które znajdowały się na drzewach. Trzeba zauważyć, że klan Lethear liczył zaledwie trochę więcej elfów niż pół tysiąca. U nas trwało przekonanie, że po śmierci dusza każdego Latharnasa, zostaje w drzewie w którym mieszkał za życia. Więc dla każdego elfa budowaliśmy nowy dom. Gdy w mieście liczba domów zbliżała się do tysiąca, mieliśmy rozkaz budowania nowego w innej części lasu. -Ja przeżyłam już jedną przeprowadzkę, byłam jeszcze mała, gdy nasze poprzednie siedlisko zostało przeludnione – jeżeli można to tak nazwać.- Wielu starszych elfów nie chciało się przenosić z Hetlas- naszego poprzedniego miasta.- Więc zostali tam, od czasu do czasu można było ich spotkać chadzających po lesie. Tylko niektórzy przenieśli się z nami, lecz wtedy zazwyczaj gryzło ich sumienie, że pozostawili drzewa na których spędzili tyle lat. Młodzi nie mieli takich problemów, ponieważ nie przywiązywali jeszcze takiej uwagi do miejsc i przedmiotów.
Nasze miasta jak zawsze były otoczone drzewami i ukryte tak dobrze, że Goltez nie widzieli go dopóki nie powiedzieliśmy, że jesteśmy na miejscu, wtedy dopiero zauważyli wysoko na drzewach wśród koron lasu domy. Z niektórych opadała aż do ziemi lina upleciona z liści Adrath, które były na tyle mocne by móc utrzymać ciężar dziesięciu elfów na raz. Z wysoka zaciekawieni elfi spoglądali na przybyszów. Nasz kal’e Werlih czekał już, ponieważ otrzymał informacje przez A’kharę, którą wysłałam tuż po uwolnieniu uprowadzonych przyjaciół z wiadomością o udanej misji. Stał więc tuż pod największym drzewem w towarzystwie pięciu uzbrojonych w łuki wojowników. Wszyscy mieli we włosach po jednym lub po dwóch zielonych piórach, najwięcej wystawało ich z brązowych włosów kal’e. Ponieważ ilość piór oznaczała naszą rangę, ja miałam ich aż trzy. Poza tym Werlih nie odróżniał się od innych Lethear. Mimo, że miał coś ponad tysiąc lat. – Właśnie to bolało mnie najbardziej, moje życie jako półelfki miało być zbyt krótkie jak na elfy. Zżerała mnie myśl, że będę żyła dla nich tylko chwilę i nie zdążę poznać ich tak dobrze jak bym chciała. Czułam się cały czas w ich towarzystwie jak dziecko. Wśród elfów jeżeli ktoś miał mniej niż pięćset lat do był jeszcze młody. Ja dwudziesto paroletnia kobieta wśród elfów...- Eterwim w oczach pokazały się łzy, czuła się źle, ani Ołin ani Agnies nie wiedzieli co zrobić. Aż nagle myśliwa znowu zaczęła opowiadać. – Miałam pożałować tych myśli.- Stwierdziła przyciszonym głosem.
-Werlihu drogi przyjacielu- powiedział Drelhu, a jego złote włosy pojaśniały jakby i zabłysły większym blaskiem.- Doszło do nieuniknionego. Przepowiednia się sprawdza .Musimy porozmawiać.– Powiedział trochę przerażonym głosem. Nasz kal’e też był przerażony. Jednak był dobrym wodzem. Podszedł wpierw do przyniesionego przez dwóch moich elfów poległego Ghazdena.
- Był wspaniałym elfem i dobrym wojownikiem, nigdy go nie zapomnimy!- Powiedział swym donośnym głosem i wyciągnął z włosów jedno piórko, poczym wczepił je koło dwóch piórek które już miał poległy elf. – Niech Ethira ma go w swojej opiece i pilnuje by jego dusza nie błądziła po świecie. Od tej pory to drzewo jest twoim domem na wieki, do końca świata. – Wskazał na dąb na którym zbudowany był dom mojego najlepszego wojownika. Nastało pięć minut ciszy, poczuliśmy jak iskra (dusza) Ghazdena unosi się i wędruje do swego domu. Byłam na siebie wściekła, że pozwoliłam umrzeć elfowi i to który był pod moją opieką. – Zanieść ciało do jego chaty, niech będzie blisko duszy, gdy nastanie czas powstanie by bronić dobre imię elfów.- Po tych słowach chciałam iść pomóc w chowaniu ciała, bo czułam, że muszę.
- A ty dokąd idziesz?- zapytał Drelhu, jakbym robiła coś dziwnego. Chciałam odpowiedzieć, już otworzyłam usta, ale Złoty Elf mnie ubiegł.- Z tobą też chcę porozmawiać.- Więc zgodziłam się na rozmowę.
-Chodźmy więc do mego domu, tam w spokoju będziemy mogli porozmawiać.- Zaproponował Werlih. Podeszliśmy pod jego dom który był największy, ponieważ ciągnął się między czterema wysokimi drzewami. Na oko był ze dwadzieścia razy większy od zwykłych elfich domów. To pewnie dlatego, że tam znajdował się tak zwany skarbiec, choć my Lethear nie lubiliśmy takiego określenia.
Nasz kal’e przepuścił przed siebie złotego przyjaciela, który wszedł po linie z liści. Potem chciał również przepuścić towarzyszy Drelha, lecz ci jak się okazało mieli lęk wysokości i nie weszli tam, tylko jak to nazwali: „Pozostali na straży, aby nikt nam nie przeszkadzał”. Gdy w trójkę byliśmy na górze zasiedliśmy przy dużym stole pośrodku pokoju, od którego odchodziły drzwi, oczywiście bez klamek i zamków. Z potężnego bukowego drzewa zaczarowanego na kilka sposobów by nikt niepowołany nie dostał się do naszej zbroi i broni- bo to głównie było naszym skarbem.
-Drogi Werlihu, stało się, Werterowie zaatakowali Erterlię!- Powiedział roztrzęsiony elf, który był z całą pewnością mieszkańcem tego miasta. Mój kal’e nie był tym zaskoczony, z całą pewnością zrozumiał wszystko jak zobaczył migrację zwierząt. Jednak mnie to zainteresowało. W Erterlii niegdyś mieszkali wszyscy elfowie. Znałam to miejsce z cudownych legend. Oczywiście marzyłam zobaczyć to niezwykłe miasto, ale nie w takich okolicznościach.
-Wraz z tuzinem moich ludzi – Drelhu kontynuował –wracałem do ojczyzny z dalekiej podróży. Gdy stanąłem na skraju lasu Trasad i ujrzałem okropny widok. Z początku pomyślałem, że to koszmar taki jakie miewają ludzie.- Elfy nie miewają snów, a jak nawet to rzadko. Zaledwie jeden na tysiąc elfów śni, reszta śpi tak „bezpłciowo”- jak to mawiał mój kal’e. Ja jako półelfka miewam dość często sny... niestety. Ale to dlatego tak dobrze wszystko pamiętam. – Nie do końca miała rację, miała w sobie krew elfów, a ci dobrze pamiętają zdarzenia nawet sprzed tysiąca lat.
- Wokół murów Erterlii rozłożeni byli Werterowie. Nie atakowali naszego miasta, a te jeszcze z całą pewnością nie było podbite. Patrzyłem na tysiące ludzkich rycerzy. „Może oni nie są tu w sprawach wojennych”- próbowałem sam siebie przekonać, ale wtedy świsnęła strzała i jeden z moich wojowników zginął na miejscu, pozostali zaczęli uciekać w las. Wysłali za nami około stu rycerzy konno. Jednak gdzie jak gdzie, ale w lesie nas nie mogli znaleźć. Postanowiliśmy przyjść do was i prosić was o pomoc, ale tuż przed waszym lasem Gsatwa znaleźli nas, zabiliśmy wielu, ale nas również zginęła ponad połowa, a resztę pojmali. Prowadzono nas zapewne do Goblinów, którzy chyba są nowymi sojusznikami Werterów, ponieważ nienawidzą nas za użyczenie pomocy pod Czerwonymi Wzgórzami. Tutaj w lesie na całe szczęście natknęliśmy się na was. Moim zdaniem mieliśmy szczęście, że zginął tylko jeden elf.- Powiedział Drelhu, ale to mnie rozłościło.
- Nie, mylisz się, zginął „aż” jeden elf!.- Obaj mężczyźni się zdziwili. Jakbym powiedziała coś nadzwyczajnego, jednak ja na to nie zwróciłam uwagi. Lubiłam Ghazdena, a po jego śmierci czułam się źle... miałam wyrzuty sumienia. Nie potrafiłam być na to obojętna tak samo jak elfy, to też ich wielka zaleta -nie odczuwają strachu, ani żalu. Wtedy byłam na nich wściekła, ale to miało się zmienić i to wkrótce.
-Zaprawdę Eterwim, drzemie w tobie mądrość, której nie pojmie, ani nie osiągnie żaden z elfów. Jesteś kimś więcej niż półelfem, posiadasz wszystko co najlepsze u ludzi i elfów, a to jest rzadkość. Gdyby każdy był taki jak ty ten świat byłby lepszy. – Coś we mnie znowu się zbuntowało.
-Nie, mylisz się, elfy są najwspanialsze czasem żałuję że nie urodziłam się czystej krwi Lethear.- W tych słowach była sama prawda obaj zrozumieli co chciałam powiedzieć, a przynajmniej tak im się wydawało.
-Jesteś jeszcze młoda i nie wiesz jak to jest. Wszystko co wydaje ci się w nas najwspanialsze jest największym przekleństwem. Przykładem jest długowieczność, przez tysiące czasami lat musimy patrzeć na śmierć z myślą, że nie możemy jej zaradzić.- To stwierdzenie było dość trafne, ale zrozumiałam to dopiero później.
- Wybór należy do nas. Przecież pomagając wam wyrwać się z łap Werterów mogłam wszystko popsuć i wszyscy byśmy zginęli, a mogłam też lepiej to rozegrać, aby wszystko zakończyło się bez ofiar w elfach.- Reakcja, z całą pewnością starszych ode mnie wielokrotnie elfów, znowu była zaskakująca. Ponieważ wstali z podciętych pni miękkiego, drzewa które stosowaliśmy jako krzesła i ukłonili się nisko. Czułam się dziwnie i nieswojo, nie wiedziałam co uczynić. Lecz po chwili elfowie znowu siedli.
- Chylimy czoło przed twą mądrością.- powiedział Drelhu, zresztą tę rozmowę prowadziłam z nim, ponieważ Werlih się nie odzywał.- Tak mądre słowa w tak młodej osóbce.- Dalej nie bardzo rozumiałam. Więc zrobiłam minę trochę zakłopotaną.- Mało kto potrafi jak ty przyznać się do błędu, jednocześnie ciesząc się ze zwycięstwa.- Zdenerwowało już mnie trochę mówienie o mnie, kiedy Erterlia potrzebowała pomocy.
- Stolica woła o pomoc, a my tu rozmawiamy o jakichś głupotach!- stwierdziłam słusznie. Obaj elfowie jakby sobie dopiero przypomnieli.
- I znowu masz rację moja córko.- powiedział Werlih, ale to co do mnie wtedy powiedział, dotarło za późno. Nazwał mnie „córką”.- Odpowiemy na wezwanie Drelhu, wyślę wszystkich Lethear którym służę.- trzeba zauważyć, że elfy nie powiedzą o poddanych „sługi”, lecz odwrotnie, to on jako kal’e jest dla nich sługą. –Żeby tak samo było wśród ludzi...- podkreśliła Eterwim, specjalnie dla Agnies i Ołina. Trochę ich tym martwiąc, przecież oni byli ludźmi. Nie zdawali sobie sprawy jak bardzo ta opowieść im pomoże w przyszłości.
Werlih nagle wyszedł przez drzwi i stanął na tak jakby balkonie i zawołał A’khary w ich mowie. To przemknęło echem po całym Lesie Gsatwa. W chwilę potem zleciało się całe mnóstwo, tych ptaków, które były naszymi przyjaciółmi. Kal’e szeptał każdej po kolei coś na ucho. Po czym ta odlatywała i ginęła ponad koronami lasu. Jak się później dowiedziałam, kazał każdej z osobna lecieć do każdego z klanów elfów z informacją: „Stolica w ogniu”. Gdy odleciał ostatni ptak, Werlih zwołał wszystkich Lethear.
- Drodzy przyjaciele- powiedział głośno, gdy wszystkie elfy powychodziły z domów, nawet osłabiona Ferlthina wyjrzała na zawołanie kal’e. Ja i Drelhu staliśmy z jednej i drugiej strony przyjaciela. – Oczywiście nie mogę was do niczego zmusić, ale Erterlia jest w niebezpieczeństwie. Goltez są w potrzebie, więc wszystkie elfy, które chcą walczyć i iść ze mną proszę o przemyślenie dobrze tej sprawy. Może nikt nie powrócić z tej wyprawy żywy, ale jednocześnie możemy zjednoczyć wszystkie siły przeciwko Werterom!- zamilkł na chwilę.
Szczerze powiedziawszy trudno było mu przemawiać do elfów- istot które nie odczuwają niczego poza gniewem i jak się później okaże żalem. Werlih nie chciał im rozkazywać, ale wiedział, że część woli zostać w domu niż pomagać Goltez. Musiał więc zachęcić ich do walki. Mimo że był naszym wodzem, to nie miał daru przekonywania. Zaczął więc nucić:
...I przyjdzie dzień w którym wybrać będzie trzeba
Pójdziemy wtedy za głosem Ethiry, naszej bogini
Będzie to czas śmierci i rozstań, pierwszy od tysięcy lat
Zło wypełni serca wielu, a resztę strach ogarnie
Serca elfów zmienią się znacznie, przyjdzie żal
Wybór będzie trudny, jednak możliwy
Elfy zjednoczą moc i pokonają śmierć
Choć wielu nie powróci będzie to czas zwycięstwa
Oraz jedności między elfami, tak jak kiedyś
Światło przegoni cień, a nastanie czas przymierza
I przyjdzie dzień w którym wybrać będzie trzeba...
Była to stara pieśń, śpiewana jeszcze przed narodzinami najstarszego z wszystkich Lethear. Werlih zaśpiewał ją w oryginale w języku pradawnych elfów. Przez wielu pieśń zapomniana, lecz gdy nasz kal’e zaczął ją śpiewać wszyscy obecni elfowie przyłączyli się do niego. Cały las Gsatwa wypełniony był tą pieśnią pełną bólu i nadziei. W dobrym momencie nasz mistrz przypomniał sobie o niej. Wtedy dopiero mogliśmy zrozumieć tę pieśń. Mimo że ja słyszałam ją po raz pierwszy znałam słowa w niej zawarte i melodie którą była nucona. Wydawało mi się, że rozumiem te słowa bardziej niż inni. Nie wiem dlaczego, ale czułam że „Pieśń czasu elfów” jest związana z moim przeznaczeniem. Ja zaśpiewałam wam tylko jej część, ale w niej zawarta jest cała historia elfów. To co było, jest, będzie- spisane dawno temu. Tamtego dnia śpiewaliśmy ją przez wiele godzin, nie od początku i nie do końca, ponieważ te były zapomniane.
Gdy pieśń urwała się na momencie w którym dobro miało stoczyć ostateczną walkę ze złem, było już dobrze po północy. W oczach wszystkich ukazały się łzy, po raz pierwszy widziałam płaczącego elfa, a było ich tam ponad tysiąc, ponieważ starsza część Elfów Lethear usłyszawszy pieśń wzięły swoje łuki i przybyły do naszego miasta rozumiejąc ,że to wezwanie. Często to właśnie starsi tego dnia śpiewali tę pieśń, którą znali lepiej niż młodzież, jak nazywali elfy poniżej pięciuset lat. Na ziemi rozpalono wiele ognisk. Było już wiadomo, że wszyscy chcą iść na obronę Erterlii. Musieliśmy jednak wypocząć i nabrać zapasy na podróż. O śnie nie było mowy, ale wszyscy jedli i przypominali sobie inne przepowiednie. Niektóre mówiły o definitywnym końcu Lethear, inne o ich ponownym narodzeniu, a jeszcze inne o tym, że dostaniemy od Ethiry nową moc. My Leśne elfy nie jeździliśmy konno, ale sprowadziliśmy piątkę tych czworonogich istot dla Goltez które nie dotrzymałyby nam kroku na własnych nogach.
Tej nocy zasnęłam, pierwszy raz od dawna. Śniłam o wspaniałym wielkim, złotym mieście otoczonym olbrzymimi murami. Wokół niego rozłożeni byli ludzie w Werterowych zbrojach. Było ich ogromnie dużo, mieli rozłożone obozy w promieniu kilometra od miasta. W oddali spało kilka ogromnych bestii o wielu głowach- to były Hydry. Nagle znacznie mniejsza armia elfów, w tym ja na jakiejś dziwacznej, skrzydlatej istocie, której w życiu jeszcze nie widziałam, ruszyliśmy w ich kierunku. Walczyliśmy długo. Gdy już myśleliśmy, że to koniec na nasze nieliczne wojsko składające się z elfów różnych ras ruszyły wojska Goblinów, które pojawiły się nie wiadomo skąd. Byliśmy za bardzo osłabieni by walczyć. Zginęliśmy od strzał i włóczni, które licznie posypały się w naszą stronę.- Poderwałam się ze snu, siedział koło mnie Werlih i w zamyśleniu zastanawiał się nad czymś. Jakby wspominał. Było jeszcze bardzo ciemno. Inne elfy również posnęły.
-Eterwim, co się stało?- Spokojnie zapytał mnie mój kal’e widząc przerażenie w moich oczach. Byliśmy na dworze i siedzieliśmy koło jednego z ognisk. Mieliśmy taki zwyczaj, że przed wyruszeniem na wojnę nocowaliśmy przy ognisku pod otwartym niebem. Mimo że Goltez takiego zwyczaju nie mieli, również spali przy jednym z ognisk, chociaż Werlih nalegał, aby odpoczęli po podróży w jego domu.
- Przyśniło mi się, że rozgromiliśmy Werterów, ale pozabijały nas Gobliny. Nie wiem, mimo że to był zwykły sen lękam się, że to może być prawda.- Mój kal’e uśmiechnął się szeroko, ale w jego oczach widziałam niepokój.
-Moja droga Eterwim, urodzona z łukiem. Muszę przyznać, że jak na wiek dwudziestu pięciu lat jesteś bardzo zdolna. Być może tego nie rozumiesz, ale pewnego dnia to pojmiesz.- Każde jego słowo wypowiadane było z rozwagą. Nie bez powodu uważałam Werliha za najmądrzejszą istotę na całym świecie. Spojrzałam na niebo, było coś około piątej nad ranem.
-Mistrzu powiedz mi, czy przeżyjemy!- zabrzmiało to jak rozkaz, a nie jak chciałam- pytanie. Jednak byłam zbyt zmęczona i przerażona snem aby to zauważyć. Były widoczne jeszcze wszystkie trzy księżyce, a słońce wyglądało delikatnie z nad drzew.
-Skąd mam wiedzieć? Cokolwiek nie powiem, mogę się mylić. – Mówił spokojnie i mądrze. Taka odpowiedź mi wystarczyłaby na pewno. Jednak Werlih kontynuował. – Wszystko zależy od wielu czynników. Od tego, czy i ile elfów odpowie na pomoc Erterlii. Od tego ilu Werterów jest pod bramą stolicy. I od tego w jakim stopniu spełni się twój sen. Byłam zdziwiona, nie bardzo wiedziałam co odpowiedzieć. Otworzyłam usta aby cokolwiek z siebie wydusić, jednak zapiał kur, a wszystkie elfy jak na komendę poderwały się i stanęły na równe nogi. Nawet Goltez to zrobili, choć trochę oszołomieni. Od razu rozległ się śpiew elfów, który był zazwyczaj nucony przed wyruszeniem na bitwę. Nie ukrywam, że i ja przyłączyłam się do tysiąca innych, pięknych, głosów. Po kilkunastu minutach pieśń się skończyła, a Werlih wystąpił do przodu.
-Drogie elfki oraz szlachetni elfowie! – Powiedział głośno i wyraźnie, jego głos potoczył się echem po całej Gsatwie. – Dziś wyruszamy na wezwanie Erterlii, jeżeli ktokolwiek ma jakieś wątpliwości może się wycofać! – Powiedział jeszcze głośniej, po czym zamilkł, aby dać możliwość zgłoszenia się elfów chętnych zostać chociażby po to by pilnować naszych domów. Lecz nikt, nic nie mówił ani nie zgłaszał żadnych chęci opuszczenia swych przyjaciół, a zwłaszcza wspaniałego kal’e. Więc Werlih kontynuował swoją mowę przedwojenną.- Możliwe, że nasza wyprawa zakończy się porażką, ale to będzie nasza wspólna porażka.- Przemawiając spoglądał na każdego elfa, po kolei. Zaś gdy mówił o „wspólnej porażce” spojrzał na Goltez. – Zbliżają się trudne czasy, być może te na których kończy się „pieśń elfów”. – W mowie Lethear brzmi to „Sean Leth”. – Ledwo żeśmy powrócili z wojny o Czerwone Wzgórza po której przywieźliśmy wielu poległych, a tu szykuje się o wiele trudniejsza potyczka. – Dla elfów trzy lata są jak chwila.- Ale jeżeli zbliża się koniec, niech każdy z nas będzie godzien stanąć przed obliczem Eth... swego boga!- Szybko się poprawił spojrzawszy na Złote Elfy. Wtedy wszystkie elfy wykrzyczały na całe gardło „Za Ethirę”- Tak samo Lethear jak i Goltez.
W dwie godziny później wyruszyliśmy. Każdy miał na sobie złotą zbroję, pod swoim płaszczem. Z domów każdy Lethear zabrał swoje zapasy strzał które zapakowaliśmy na sześciu koniach, na pozostałych pięciu jechali Goltez. Nasz klan nie porusza się na koniach, ponieważ mimo stałego miejsca zamieszkania to byliśmy wędrowcami, a na własnych nogach bez wytchnienia mogliśmy wędrować wiele dni bez odpoczynku w podobnym tempie jak konie. Zbroje z eutrelu są bardzo lekkie, więc w ogóle nas nie spowalniały.
Podróż mijała często przyjemnie, ponieważ nikt nie próbował myśleć o tym co ich... co nas czeka. Często śpiewaliśmy „Pieśń czasu elfów”, ale jak każdy dobrze szanujący się klan mieliśmy też własne melodie. Nie mieliśmy dużo jedzenia i nie robiliśmy postojów. Musieliśmy się spieszyć, a trudy podróży nie były nam obce. Wciągu pełnego obrotu słońca wokół K’mwair dotarliśmy do Jeziora Selthar. Było to miejsce zaznaczające połowę drogi do Erterlii. Tam na brzegu jeziora spotkaliśmy klan druidów.- Nie wiem czy wiecie, ale elfy żyły w ścisłej przyjaźni z nimi, no i do tej pory żyją. Nie każdy o tym wie, ale ci długowieczni ludzie poświęcają życie naturze i są ostatnimi ludzkimi jej strażnikami. Wszyscy druidzi mogą przybrać przerażające formy, zazwyczaj zwierzęce, ale mogą również przybierać formy drzew i nie istniejących bądź zapomnianych istot.
Przed obliczem Werliha stanęły trzy Haskiry- są to istoty wielkości kuca. Mają olbrzymie przednie łapy i trochę mniejsze tylnie, a wszystkie z olbrzymimi pazurami. Są barwy czerwonej, ale mają niebieskie plamy w całości pokryte były łuskami, ale świeciły się metalicznym blaskiem. Na lądzie poruszają się dość powoli, jednak w wodzie są niedoścignione. Wiedzieliśmy, że taką formę przyjmują Druidzi Selthar. Jeden z nich w pewnej chwili zamienił się w człowieka, dość młodego, który posiadał długie czarne włosy z kilkoma małymi niebieskimi i czerwonymi plamami. W ręku trzymał długą laskę z osadzonym na szczycie pięknym czerwonym kamieniem. Była to jego różdżka przez druidów zwana rahimem albo skallem. Ubrany był w długą togę barwy fioletowej.
-Nasz mistrz was oczekuje.- powiedział głośnym i poważnym głosem.- Ale do Dastewa może iść tylko trzech z was.- zamilkł, aby dać czas do wyboru wysłanników.
- Eterwim idziesz ty i Drelhu razem ze mną.- stwierdził. Goltez zsiadł więc z konia, który cieszył się z odpoczynku, bowiem te zwierzęta nie są do końca przyzwyczajone do całodobowej podróży. Poczym poszliśmy za druidem w towarzystwie dwóch Haskir, nie byłam pewna czy to też ludzie, czy może prawdziwe istoty, które tylko przyjaźnią się z druidami. Całe jezioro było bardzo zalesione, weszliśmy w głąb puszczy, która nazywała się tak samo jak klan druidów ją zamieszkujących. Zrobiliśmy wiele kroków po ścieżce po której mało kto poza Seltharami mógł kiedykolwiek stąpać. W końcu doszliśmy do wielkiej ściany drzew przerywającej drogę, jakby same próbowały nas nie przepuścić. Między nimi nie było nawet najmniejszej szparki. Szczerze powiedziawszy po raz pierwszy widziałam coś takiego i bardzo zdziwił mnie taki widok. Mój kal’e nie był tak zaskoczony. Druid który do tej pory nas prowadził stanął w rozkroku i podniósł wysoko swoją różdżkę (różdżkami druidów nazywane były ich stare sękate laski, najczęściej wyłożone magicznymi kryształami).
-Kazhad bar, wasel ksud. – wymówił głośno, a drzewa rozstąpiły się. Przed naszymi oczami ukazało się miasto podobne do naszego, jednak było o wiele większe. Wszędzie chodziły po nim różne leśne zwierzęta i nie tylko, stało tam też stadko Haskir do których dołączyły te dwa które nas eskortowały. Człowiek poprowadził nas dalej, aż do wielkiego domu na drzewie.
-Nasz wódz jest w tym domu.- powiedział do nas gdy się zatrzymał. Rozejrzałam się za liną, ale takowej nie było więc nie miałam pojęcia jak można wejść na tak wysokie drzewo. Wtem jedna z olbrzymich gałęzi, na której spokojnie mógłby stać mały dom, opuściła się tuż pod naszym nosem.
-Chodźcie!- Powiedział do nas Werlih, po czym wszedł na gałąź, my z Drelhem zrobiliśmy co rozkazał elf. Od razu widać było, że Goltez tak samo jak ja nigdy nie widział czarów tego typu. Gdy tylko oderwałam drugą stopę od ziemi o mało nie krzyknęłam z przerażenia, ponieważ gałąź ruszyła w górę i zatrzymała się tuż przed drzwiami olbrzymiego domu. Drzwi do niego były zamknięte. Werlih zastukał w nie, z całą pewnością znał zwyczaje tych druidów.
- Vade kau tribgi azdath.- Odpowiedział na stukanie stary głosy, a drzwi się uchyliły. Mowa druidów jest często bardzo podobna do mowy elfiej, ale znacznie dłuższa. O ile dobrze wtedy zrozumiałam to ten stary człowiek powiedział: „ wchodź mój stary przyjacielu”. W mowie Lethear brzmiałoby to: „valedath triu”. Weszliśmy więc w trójkę do ciemnego pokoju bez okien. Całe, bardzo duże pomieszczenie było oświetlane wyłącznie przez ogień w kominku. Przy którym stał staruszek w takim samym stroju jak druid, który nas wtedy prowadził.
-Witam cię Destewie, kopę lat się nie widzieliśmy.- Wesoło powiedział mój kal’e, który szczerze nie spodziewał się starego przyjaciela w takim stanie, ale dobrze ukrył rozczarowanie.
-Tak to prawda, ale jak widzisz czas nie działa na moją korzyść. Jestem człowiekiem, więc cieszę się z trzystu lat, które dane mi było służyć Ethirze.- Druidzi (nie wszyscy), za swoją boginię uważali właśnie wspaniałą, pradawną Ethirę. Muszę też powiedzieć, że dzięki temu, że stali się strażnikami natury otrzymali od elfich bogów znacznie dłuższe życie.
-Czy otrzymałeś powiadomienie?- zapytał Werlih, mimo wszystko nie mógł zapomnieć, że pod Erterlią stacjonuje wróg, a Goltezom potrzebna jest pomoc.
-Tak, twoja A’khara przybyła wczoraj o świcie, wysłuchałem ją i wysłałem z prośbą o pomoc do innego klanu druidów, którzy z całą pewnością pomogą.- W głosie tego druida brzmiała życzliwość, którą po raz pierwszy w życiu słyszałam z ust człowieka.- Niestety ja sam nie mogę iść, to kwestia czasu kiedy Ethira odda moją duszę jakiejś Haskirze.- Dusze, bądź iskry- jak to niektórzy nazywają, druidów po ich śmierci naradza się ponownie w formie zwierzęcej, aby dalej mógł chronić natury.- Uwierzcie, że bym był tylko dla was balastem.
-Przyjacielu, nie musisz się tłumaczyć, wszystko rozumiem. Zabiję kilku za ciebie.- Werlih uśmiechnął się lekko. Na chwilę nastała cisza. Dastew podpierając się o swój rahim. Podszedł do nas i zaczął przyglądać się mi ze wszystkich stron.
- Eterwim, urodzona z łukiem!- Stwierdził z zachwytem. To już zaczynało mnie denerwować była to kolejna osoba, której wcześniej nie znałam, a wiedziała jak się nazywam.- Gdy widziałem cię po raz ostatni miałaś zaledwie roczek.- Wtedy miałam już dwadzieścia parę lat, ale nie pamiętam dokładnie, bo życie wśród elfów sprawiało, że wiek nie miał znaczenia.- Pamiętam twoją matkę.- To mnie zainteresowało. Nikt nigdy nie opowiadał o mojej mamie, a ja sama jej nie znałam.- Masz jej oczy oraz nos. Zresztą jak na ciebie patrzę to zupełnie przypominasz Feastę, oczywiście ostatnio widziałem ją tuż przed śmiercią i mogę się mylić, ale wybaczysz niedołężnemu starcowi.- W tym miejscu złapał ciężko oddech i uśmiechnął się. Choć jego ciało było prawie bez życia to w jego oczach płonął jeszcze duch młodości. Nagle spoważniał.- Żałuję że nie mogę teraz odpłacić się Werterom za to co zrobili twej matce.- Zapłonął we mnie nowych żar wściekłości. Dopiero wtedy dowiedziałam się kto zabił moją matkę. Nie obchodziła mnie konkretna osoba, tylko to że będę mogła się zemścić. Werlih nic się nie odzywał, ale gdy na niego spojrzałam miał szkliste oczy, a po jednym jego policzku spływała łza. Nie miałam serca nic powiedzieć. Płaczący elf to rzadkość, a przynajmniej do czasu rzezi w Erterlii.
-Przepraszam że przerywam.- Powiedział Goltez. – Chciałem przypomnieć że Erterlia woła o pomoc, a każda chwila zwłoki może okazać się katastrofalną w skutkach.- Złoty Elf miał rację, więc ja i mój kal’e przetarliśmy łzy.
- Dzięki ci przyjacielu.- Powiedział Werlih i ruszył w kierunku drzwi, lecz zatrzymał się przy nich jeszcze raz, ostatni w swoim życiu spojrzał na starego przyjaciela. – Niechaj Ethira będzie dla ciebie łaskawa. I wyszedł, a ja z Drelhem za nim. Stanęliśmy na ogromnej gałęzi, która nas podniosła wcześniej do góry i tym razem zniosła nas na ziemie. Tam na przeogromnym placu stała już armia, może nie ogromna, ale potężna i wyspecjalizowana w magii. Mieli iść z nami wszyscy Druidzi Selthar poza ich wodzem, który w najbliższych dniach miał stanąć przed obliczem Ethiry. Szło też z nami około trzystu Haskir i pięćdziesięciu wilków i zaledwie kilka niedźwiedzi. W Lesie Selthar nie żyło zbyt wiele istot lądowych, więcej takich co lubią wilgoć, ponieważ większość lasu to jeziora i rzeki, było to najbardziej wodne terytorium w całej Theorii. Dlatego też Seltharzy często byli nazywani Strażnikami Wody. Niestety duża część mieszkańców lasu nie mogła iść z nami ponieważ za wolno się poruszały na lądzie i z nimi mogli byśmy nie zdążyć na czas.
Dwustu druidów z czego zaledwie trzydzieści to kobiety z bólem opuszczało swój dom. Wiedzieli, że mogą nie powrócić... Gdy zbliżyliśmy się do reszty elfów od razu ruszyliśmy dalej, bez zbędnych pytań. Podążaliśmy w kierunku Whartsar, aby skręcić potem na Hasghqes, wiedzieliśmy, że gdyby udało nam się podejść od tamtej strony niezauważenie, moglibyśmy bez problemu obserwować poczynania wroga z bezpiecznej odległości.
Seltharzy mieli czterech głównych dowódców, bo jak się okazało ci druidzi stosowali cztery różne sposoby walki. Każdy z dowódców dowodził tym druidom, którzy najlepiej walczył jednym z tych sposobów. Dowódcami byli ci, którzy prawie do perfekcji opanowali daną sztukę. Podczas podróży wiele rozmawialiśmy i bardzo poznałam tych ludzi.
Garte Juhyq ,był dowódcą osiemdziesięciu druidów, którzy wprost świetnie zmieniali kształty. W jednej chwili mógł być małym owadem, a w następnej sekundzie olbrzymią bestią. Oczywiście zamieniać w inne stworzenia potrafili wszyscy druidzi, ale nie robili tego tak sprawnie i tak różnorodnie jak ci pod dowództwem Juhyqa. Przez całą drogę dwustuletni dowódca z długą jeszcze czarną ( choć z licznymi siwymi włosami) brodą zachwycał nas przeróżnymi metamorfozami. U boku takiego towarzysza broni ( pomijając to, że ci druidzi nie posługiwali się żadną bronią nawet nie mieli swych różdżek zamiast tego mieli na głowach diademy z różnokolorowymi kryształami).
Ołinie pewnie zastanawiasz się do czego druidom ich klejnoty i kryształy?- Eterwim stwierdziła, nie spytała.- A więc po pierwsze każdy magiczny kamień wyróżnia się jakimś rodzajem energii. Druidzi od małego są uczeni podstawowych umiejętności, które muszą umieć. Każdy druid mający dwadzieścia pięć lat przechodzi chrzest przy którym staje przed obliczem Ethiry- tak przynajmniej było w przypadku Seltharów- i zostaje natchniony nową mocą, która jest w nim najsilniejsza i która ma szansę wykiełkować. Jednocześnie młody druid otrzymuje różdżkę i pierwszy kryształ podstawowy- Bars, on wzmacnia potęgę czarów wody, które każdy dwudziesto pięcio letni strażnik musi umieć czyli podstawy magii światła...- tu Eterwim spojrzała na Agnies, która właśnie tej nocy miała się stać Fetaną- kapłanką Hestyi bogini światła.-...magii metamorfozy, walki Had’tem oraz mocy przyzywania siły żywiołów do pomocy. Jeżeli Ethira stwierdziła, że dany człowiek powinien podążać drogą przemiany w zwierzęta druid zamiast Had’ta, czyli różdżki otrzymywał bukowy diadem zwany Upe’sem . Ja jako Lethear również musiałam stanąć przed obliczem Ethiry, ale wtedy właśnie elf otrzymuje błogosławieństwo i prawdę własnego życia. Wpierw bogini zadaje pytanie, każdemu elfowi inne i od tego jak odpowiesz zależy twoja droga. Bardzo dobrze pamiętam te słowa, które wypowiedziała tamtego dnia Ethira: ,, Będziesz prowadzona i sama będziesz prowadzić, twoje życie zaowocuje tysiąckroć, a twe czyny będą zapisane w dalszej części ,,Świtu Elfów”, oczywiście o ile takowa powstanie”.- W tym momencie dopiero półelfka zdała sobie sprawę, że jeszcze jej życie nie dokonało się. Od kilkunastu lat myślała że jej życie nie ma już najmniejszego sensu, a tu nagle przypomniała sobie słowa swojej drogi życia. Nastało kilka chwil ciszy, ponieważ Eterwim po raz kolejny, chociaż pierwszy od dawna zastanowiła się nad sensem tych słów.
-Szliśmy cały dzień i noc, a wczesnym ranem stanęliśmy na skraju lasu Trasad, był to początek...- Mówiła w zamyśleniu- ... Początek wojny. |
|